Krzysztof Kłopotowski Krzysztof Kłopotowski
4642
BLOG

Po karnawale "S": smutniejszy, lecz mądrzejszy

Krzysztof Kłopotowski Krzysztof Kłopotowski Kultura Obserwuj notkę 51


   Wasz sprawozdawca odwiedził salon warszawski. Usiadł „bliżej drzwi”, niczym młodzi rebelianci w III części „Dziadów” Mickiewicza. Okazji nadarzyła powtórna premiera „Człowieka z żelaza”, po cyfrowym odnowieniu filmu, zrobionego 31 lat temu na zlecenie Solidarności. Do kina Kultura na przeciw pałacu namiestnikowskiego a dziś prezydenckiego, przybył Andrzej Wajda witany owacją. Marian Opania dostał także brawa i okrzyki za to, że nie zagra Lecha Kaczyńskiego; jego znakomitą rolę u Wajdy dopiero mieliśmy sobie przypomnieć. Mistrz opowiedział z estrady, że komunistyczny szef kinematografii zażądał od niego 21 poprawek więc dostał telegram ze stoczni: 16 tysięcy robotników nie życzy sobie postulatów ministra i żąda, żeby wysłać film do Cannes. Na festiwalu zdobył Złotą Palmę. Powiedzmy szczerze, że za politykę, a nie jakość artystyczną. Oskara nie dostał, bo Amerykanie bardziej patrzą na warsztat.
   Wajda był entuzjastą Solidarności ale jako człowiek doświadczony miał złe przeczucia. Ja, młodzieniec, naiwnie pocieszałem go publicznie, że widzimy koniec pasma polskich klęsk: „Ten naród nigdy nie był tak dobrze zorganizowany”. Było nas 10 milionów! Reżyser znalazł się pod naciskiem masowego ruchu, który uwierzył, że idzie do zwycięstwa „socjalizmu z ludzką twarzą”. Jak z tego wybrnął? Poprzez unik.
Kompleks kompromisów
   „Człowiek z żelaza” został nakręcony z pozycji przyjezdnego inteligenta, który szpera w robotniczych życiorysach - napisałem wtedy w Tygodniku Solidarność. - To punkt widzenia reżysera. Pojawił się w stoczni pod koniec strajku na chwilę. Scenarzysta Aleksander Ścibor Rylski i sam Wajda chcieli przyłożyć państwowej telewizji. Główną postacią uczynili więc dziennikarza, szpiega SB. Widzowie nie mają gdzie ulokować swoich uczuć, bo nie w szpiclu. Z kolei Maciej Tomczyk, syn Birkuta pamiętnego z „Człowieka z marmuru”, jest zbyt naznaczony inteligenckim dylematem: kariera, czy uczciwość. Został robotnikiem z moralnego wyboru. To nie ma nic wspólnego z Wałęsą, prostym elektrykiem z konieczności. Ani także z inżynierem Andrzejem Gwiazdą, który nigdy się nie sprzedał.
   Wbrew temu, co mówi się z ekranu, nie widać wykuwania Maćka na „człowieka z żelaza”, skoro główną postacią jest zapijaczony dziennikarzyna TVP. Jego dobra przemiana wewnętrzna znajduje się w centrum uwagi. Niestety, film jest zbiorem epizodów bez wyraźnej linii dramaturgicznej i z szokujacym punktem kulminacyjnym. Pointą akcji nie jest podpisanie porozumień sierpniowych według oczekiwań widowni, ale demaskacja dziennikarza i zapowiedź rozprawy z Solidarnością. Dlatego film chybia posierpniowych nastrojów triumfu i nadziei.
   Gdzie realizatorzy mieli serce i rozum, by tak skroić fabułę? burzyłem się wtedy jako krytyk nadworny związku. Widocznie ulegli potrzebie odreagowania „kolaboracji z reżimem”. Było to uczucie żywe wśród artystów dobrze osadzonych w przedsierpniowej rzeczywistości. Wajda miał ogromne zasługi w walce o wolność twórczą w kinie, mimo tej „kolaboracji”. Trzeba jednak odnotować skrzywienie perpektywy, oby przejściowe – pisałem z nadzieją trzydzieści lat temu. Słońce Wajdy stało wtedy wysoko, po wspaniałym okresie twórczym lat 1970. w kinie, teatrze i telewizji.
   Pan Andrzej do każdego reżimu chciał się przystosować, z wyjątkiem stanu wojennego. Jest to cena, że może robić filmy na granicy bieżącej poprawności politycznej. Nawet bezbłędny artystycznie „Człowiek z marmuru” także ją płaci. Napowietrzne estakady i gigantyczne kominy Huty Katowice okupywały śmierć murarza Birkuta od milicyjnej kuli. Nadużycia władzy jawią się tu koniecznością historyczną. Jeśli aparat partyjny ponosił jakąś winę, to tragiczną winę wyboru między ludzką krzywdą a przyszłą pomyślnością narodu. Jednak dzięki takiemu ustępstwu wobec władzy film mógł pokazać kapitalne zjawiska: krzywda przodownika pracy wyrażała los robotników w PRL nie tylko w latach stalinizmu. Zaś współczesny wątek dochodzenia prawdy mówił o lękliwym stosunku aparatu władzy do swej zbrodniczej przeszłości. Był to podwójny strzał w dziesiątkę. Ale Wajda nie mógł pokazać, że owa „druga Polska” Gierka to zbudowane na kredyt z Zachodu dekoracje, które runą. 
   „Człowiek z marmuru” przygotował grunt na na wielki zryw narodu cztery lata później. Potem była orka na ugorze KOR-u założonego m. in.przez Antoniego Macierewicza. Następnie papież Jan Paweł II zasadził nam w spulchnionym gruncie ziarenka nadziei. Przyłożyła się również Służba Bezpieczeństwa podsycając strajki, żeby obalić Gierka. Lokalne ruchawki wymknęły się z pod kontroli SB na szesnaście miesięcy „karnawału”. Po represjach, wymianie liderów i milionowej emigracji, związek przyszedł do Okrągłego Stołu z przetrąconym karkiem.
Orgiastyczne święto
   Jako autor pojęcia „karnawału” cieszę się, że weszło do języka. Kto przemyślał Solidarność musi być smutniejszy, lecz mądrzejszy. Już w stanie wojennym zauważyłem, że ruch ten przypominał orgiastyczne święto ludów prymitywnych. Załamują się wtedy hierarchie społeczne i wszyscy wydają się równi, żeby wyłonił się z chaosu nowy układ świata. Stąd się wzięły zabawy karnawału. „Kultura” paryska nie chciała tego wydrukować, więc głosiłem słowo w odczytach po kościołach, aż przyjęło się w mowie potocznej.
   Skłonności orgiastyczne nie ominęły Tygodnika Solidarność. Redakcja dostawała tysiące wierszy poezji ludowej. Grafomani tarzali się w nadziei odrodzenia narodu. Chciałem ich drukować obok prawdziwych poetów jako świadków czasu, lecz mądrzejsi mi to wyperswadowali. A jednak celowe łamanie hierarchii widać już w pierwszym numerze. O zadaniach Solidarności piszą: Marcjanna Fodjodys, portierka; Barbara Skarga, profesor filozofii; Jan Józef Szczepański, prezes Związku Literatów Polskich, Barbara Przeździecka, pakowaczka; Zygmunt Jeż, górnik; JanKubił, dyrektor; Edward Imiela, technik; Jerzy Czarnota, ksiądz; Ludwik Połoniec, kierowca; Marek Latoszek, doktor socjologii; Marek Skupień, emerytowany oficer; Krzysztof Turowiecki, monter; dr Marek Edelman, lekarz. Redakcja ustawiła kolejność głosów zupełnie poważnie. Jak ta grubsza kobieta, która na filmie „Sierpnień” Ireneusza Englera mówiła stanowczo, że „każdy ma taki sam żołądek”, tak my szerzyliśmy złudzenie, że każdy obywatel ma taki sam rozum.
   Pomimo nędzy materialnej, kto chciał mógł żyć w rzeczywistości poetyckiej. „Jeden tylko, jeden cud, z polską szlachtą polski lud!” Nie była to jedyna spełniona wizja narodowego wieszcza. „I słyszę z nieba głos jakby gromy/To namiestnik wolności na ziemi widomy/On to na sławie zbuduje ogromy/Swego kościoła/ Nad ludy i nad króle podniesiony/ Na , trzech stoi koronach, a sam bez korony/ A życie jego – trud trudów/ A tytuł jego – lud ludów”. Spotykając kolegę z redakcji Józefa Duriasza przypominało mi się to widzenie ks. Piotra z III części „Dziadów”, którego wcielił w legendarnym spektaklu Kazimierza Dejmka w 1968 roku. 10 lat później wizja wypełniła się w Rzymie. A Józef spokojnie chodził po korytarzu, świadek sprawczej mocy poezji romantycznej.
   W czasie karnawału wszystko jest możliwe. Andrzej Wajda w parę tygodni przygotował uroczystość odłonięcia Pomnika Poległych Stoczniowców 16 grudnia 1980 roku. Krzysztof Penderecki migiem napisał muzykę, Daniel Olbrychski odczytał apel poległych. USA właśnie powstrzymały interwencję sowiecką. Takie uroczystości były naszą reality TV. „Big Brother” miał wtedy nieco inny sens. I to pytanie „wejdą, nie wejdą?” dodawało smaku każdemu dniu, jak przed egzekucją. A mieliśmy jeszcze rok wolności... 26-letni Adam Gessler (konflikt interesów: rodzina autora artykułu), dziś kreator baru „Zakąski, Przekąski”, wystawił z Mirosławem Kinem „Dziady” i „Kordiana”. Była to czterogodzinna „Tragedia Romantyczna” w Spodku katowickim zrobiona na zlecenie Solidarności. Tym studenciakom nie odmówili występu Daniel Olbrychski, Kalina Jędrusik, Krzysztof Chamiec, Bogusz Bilewski ani muzyki Czesław Niemien. Pamiętając „Dziady” Dejmka baliśmy się ubeckiej prowokacji, bo chłopcy dali widowisko w lipcu 1981 roku, przed IX Zjazdem PZPR. A mieliśmy wolności jeszcze pięć miesięcy... Sympatyczny konserwatysta Marcin Król martwił się w Tygodniku o demokrację w związku.
Okres późnego Tuska
   Dziś prof. Król wzywa rząd do pozaprawnej rozprawy z Jarosławem Kaczyńskim, oczywiście w obronie demokracji. Natomiast Wajda, no cóż. Widzi, jaki ustala się ład świata. Stracił formę ale woli mataczyć w szykowanym filmie o Wałęsie, niż wypaść z obiegu. A prezydent Komorowski lansuje doktrynę obronną, że Rosja jest gwarantem bezpieczeństwa Polski. Wejdą, nie wejdą? Ile mamy czasu?
   Ponoć jesteśmy obecnie w okresie, jak za „późnego Gierka”. Czy w takim razie nadejdzie „karnawał”? Gdyby Solidarność odrodziła się, wytrenowany przez Gazetę Wyborczą salon warszawski krzyczałby o ruchu faszystowskim, ksenofobicznym, z antyrosyjską obsesją w niebezpiecznym Ciemnogrodzie. Ruch faszystowski, bo głosił solidaryzm społeczny. Ksenofobiczny, ponieważ wierzył w solidaryzm narodowy. Obsesyjnie antyrosyjski, gdyż wiedział, że nasza suwerenność jest sprzeczna z imperialnym interesem Rosji. No i ten nieznośny katolicyzm Ciemnogrodu! Kolejki do spowiedzi na strajkach, msze święte dla związkowców, krzyż jako godło i kult Wodza w białej szacie, wobec którego propaganda komunistów była bezsilna. Taki ruch nakłada duże obowiązki. Pewnych ludzi wyklucza lub narzuca im niewygodną rolę. Dlatego zdjęli z ulgą maski po 1989 roku.
   Solidarność wydawała się czasem, nawet na Zachodzie, nadzieją nowego ładu. Miała znieść społeczną alienację jednostki w narodowej wspólnocie. Wypadła na czas kryzysu komunizmu, gdy kapitalizm miał się dobrze. Dlatego nie było naśladowców. Dziś jest kryzys kapitalizmu. Czy Solidarność wróci? Urodzony w niewoli, okuty w powiciu, jeden tylko taki karnawał miałem w życiu. Niech młodsze pokolenia uczą się od nowa. Nie wszystko osiągną, ale coś im się uda.
   Przed „karnawałem” wypada przykry „post”. Rząd chce brać rezerwistów na 10-dniowe, przymusowe szkolenia wojskowe od przyszłego roku. Minister obrony twierdzi, że wojsko tego nie potrzebuje. Jednak premier wie lepiej, co mu się przyda, kiedy ład społeczny zacznie pękać pod ciężarem kryzysu. Szkolenia pozwolą bez zgody sądu zamykać w koszarach „wichrzycieli”, głosicieli „mowy nienawiści” , „faszystów” i „kiboli” za blisko będących z PiS-em, czy ruchem narodowym. I działaczy Solidarności, jeśli związek sobie przypomni dawną wielkość. W warszwskim metrze już zaczęli wyświetlać uzasadnienie dla inteligencji tego, co zamierzają władze. Jest to myśl Leszka Kołakowskiego, że nie ma wolności dla wrogów wolności. Z ironii losu ekrany w metrze należą do Gazety Wyborczej wyrosłej na Solidarności. Wolę inną myśl tego filozofa: Miejmy nadzieję nieskończoną, żeby osiągać skończone rezultaty. Po każdym poście następuje karnawał.

PS. 1. Prowadziłem dział kulturalny w Tygodniku Solidarność w 1981 roku

PS. 2. Tekst ukazał się był w "wSieci" nr. 3

 

W TVP Kultura występuję w talk show o ideach "Tanie Dranie: Kłopotowski/Moroz komentują świat. Poniedziałki ok. 22.00

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura