Krzysztof Kłopotowski Krzysztof Kłopotowski
3842
BLOG

Apokalipsa według Janka

Krzysztof Kłopotowski Krzysztof Kłopotowski Kultura Obserwuj notkę 48

   Mówią, że „Miasto ‘44” kończy w polskim kinie epokę Andrzeja Wajdy l. 88, zaczętą dobre pół wieku temu „Kanałem” a Jan Komasa l. 32 jest największą nadzieją. Niezupełnie. Mimo upływu czasu, zmiany estetyki i skromnego budżetu „Kanał” ciągle robi wielkie wrażenie. A „Miasto ‘44” tylko poraża chaosem walki. Mniej brutalny „Kanał” wstrząsa widzem nurzając w szambie mit o bohaterach. A „Miasto ‘44” jedynie przytłacza grozą. I dopiero zapowiada wybitnego artystę.
   Fakty: W powstaniu nie chodziło o zemstę na Niemcach za upodlenia Polaków. Taki motyw sugerują sceny początkowe w filmie Komasy. Miało zaś zapobiec sowieckiej okupacji kraju po zwalczeniu niemieckiej, wojskowo wymierzone w III Rzeszę, lecz politycznie w ZSRR. Ciągnęło „Akcję Burza”, czyli witania wojsk sowieckich w Polsce przez Armię Krajową w roli gospodarza, po wypędzeniu wojsk niemieckich. Nim zapadła decyzja walki wiadomo było, że „Akcja Burza” poniosła klęskę. Rosjanie nie chcieli rozmawiać z AK. Jednak akcję powtórzono w Warszawie 1 sierpnia, bo 26 lipca premier rządu emigracyjnego Stanisław Mikołajczyk leciał do Moskwy na rozmowy ze Stalinem. Chciał mieć argument, że Warszawa będzie w jego rękach. A rzecznicy powstania w kraju uważali, że zmusi Zachód do sprzeciwu wobec antypolskiej polityki Stalina, bo „wstrząśnie sumieniem świata”. Doprawdy?
Jak zaskoczyć widza
   Komasa nakręcił film z punktu widzenia młodych bohaterów, którzy tego nie wiedzą. Wogóle wiedzą mało. Fabuła jest prowadzona, jak byśmy nie znali wyniku zmagań myśląc, że potrwają trzy dni. Aż widzimy, że straszna była to pomyłka, chociaż wiemy od samego początku.
   Wajda i scenarzysta Jerzy Stefan Stawiński lepiej rozegrali oczekiwanie. W pierwszej scenie zapowiedzieli, że nikt nie przeżyje z 46 ludzi oddziału idącego przed oczami widzów. Przenieśli zaciekawienie publiczności na to, jak umrze każda z postaci wzbudzając wzniosłą żałość, która przejmuje nasze serca cały czas akcji. Widzimy osuwanie się fabuły w tragedię. Słowo „tragedia” nie oznacza katastrofy, a brak dobrego wyboru, każdy jest zły. Powstańcy są jeszcze żywi a już mamy wrażenie, jakbyśmy unosili ich zwłoki w Opłakiwaniu, aż po sławną scenę przy kracie u wylotu kanału nad Wisłą. I skomponowaną jak Pieta.
   We wspaniałym finale filmu Wajdy „Stokrotka” (Teresa Iżewska) trzyma na rękach rannego „Koraba” (Tadeusz Janczar). Prosi, żeby nie otwierał oczu. Wmawia mu, że ogląda zieloną łąkę, na którą wyjdą. Jeszcze tylko dowódca „Zadra” (Wieńczysław Gliński) zejdzie z powrotem do kanału, gdzie zgubił swój oddział, choć miał prowadzić do zwycięstwa lub przynajmniej do życia. Tak każe mu honor oficera.
   Powstał obraz pełnej klęski polskiego etosu walki o wolność osiągnięty prostymi środkami. Postaci zostały mocno określone. Spójna linia dramaturgiczna łączy różne epizody. To wielki film. Zrazu niechętnie przyjęty przez Polaków zdobył uznanie, kiedy doceniła go zagranica a Wajda dostał Srebrną Palmę w Cannes. Zaczął wtedy wyrastać na szarpiącego się z narodem wieszcza podważywszy bohaterską legendę nędznymi realiami katastrofy.
   Kręcąc „Kanał” w 1956 roku reżyser nie mógł ukazać prawdy o kontekscie geopolitycznym ani nawet użyć nazwy „Armia Krajowa” wskutek zakazu władz komunistycznych. Musiało starczyć skupienie uwagi na losie jednego oddziału i ograniczeniu przeżyć bohaterów do walki, troski o własną skórę i towarzyszy niedoli. W warunkach cenzury wyszło to filmowi na dobre.
Młodzi mądrzy inaczej
   Komasa miał pełną swobodę jako autor scenariusza, ale nie skorzystał z wolności wypowiedzi. Nie widać namysłu nad szerszym sensem zmagań tych dzielnych, młodych ludzi. Geopolityka pojawia się zdawkowo w dialogach, a czego nie ma na obrazie, to w kinie się nie liczy. Brak też historiozofii. Nie ma metafizyki, chociaż się prosiła wobec takiej tragedii. Nie wystarczą kapliczki na podwórkach i pytanie warszawiaka do zakonnicy, „gdzie jest Bóg, czy przysnął?” Powstańcy byli religijni, jak niemal cały naród w owym czasie. Zaś autora filmu pochłania krwawa jatka, co robi świetnie lecz nie stawia największych pytań, jakie nasuwa powstanie warszawskie i druga wojna światowa: ani o miejsce Polski w Europie ani kondycję ludzką. Producenci podkreślają, że to film dla młodzieży. Czy uprzedzają, że jest z założenia mądry inaczej, niż byłby dla dorosłych?
   Powstało zaskakujące wrażenie, że „Miasto ‘44” jest bardzo dobre, dopóki nie zacznie się bój. Komasa jest znakomitym inscenizatorem. Nasyca dramatyzmem epizody życia codziennnego. Zaczyna metaforą ukrytą w prostej scenie rodzinnej. Główny bohater Stefan (Józef Pawłowski) wyrywa młodszemu bratu zepsuty ząb za pomocą nitki; na ten widok mdleje matka. To obraz nieodzownego cierpienia i śmierci, zapowiedź całej fabuły. Lecz matka udaje tu omdlenie, żeby przestraszyć syna, bo bardzo potrzebuje jego uwagi i opieki. Jest obolałą wdową oficera Wojska Polskiego na granicy utraty rozumu. „A to Polska właśnie!”. Kiedy sytuacja się wyjaśnia Stefan wychodzi z domu. Dla stojących w oknie matki i brata odgrywa mini pantomimę Chaplina. Robi to z miłości. W środku fabuły już w trakcie powstania Stefan ujrzy z tego okna coś strasznego. Będzie to także świetnie zainscenizowana pantomima. 
  Widać w tej scenie wyobraźnię reżysera oraz zapowiedź cytatów z popkultury, których będzie sporo. Na przykład na cmentarzu w trakcie niespodziewanego ataku Niemców z ilustracją pieśni Niemena „Dziwny jest ten świat”. Zdjęcia zwolnione w rytmie refleksyjnego zawodzenia podają kontrapunkt dla niezwykle dramatycznej sytuacji. Stefan skacze niczym tygrys wśród nagrobków płynąc w powietrzu, jak na chińskim filmie walki. Widz zastanawia się, czy „ludzi dobrej woli jest więcej” o czym zapewniają słowa. W tle sceny jest bowiem epizod małego chłopca i powstańca. Ukazuje winę niezawinioną i karę niezasłużoną. Dobra wola nie wystarcza w tym świecie nie tyle dziwnym, co okrutnym i podłym. Komasa nie jest naiwny dając pieśń Niemena. To gorzka ironia.
   Reżyser korzysta z mocy przekazu nagiego ciała człowieka w scenach erotycznych ale także w zwale zwłok u końca fabuły, bo to był nasz Holocaust. Obnaża swoich bohaterów, by nas olśnić blaskiem młodości, który zaraz zgasi gwałtowna śmierć. Film ma bohatera zbiorowego. Młodzi ludzie o gładkich twarzach mało różnią się między sobą. Józef Pawłowski dobrze gra „Stefana”. Ale mimo orlich rysów twarzy nie posiada charyzmy gwiazdora, którego publiczność kocha, od razu rozpoznaje na ekranie wśród kolegów i drży o jego los, co ułatwiłoby przejście nam przez piekło i śledzenie fabuły. To jeden z powodów, że „Miasta ‘44” nie umiem opowiedzieć w kilku zdaniach. Zaś „Kanał” owszem, gdyż został skupiony na losie „Zadry” i „Koraba”. Pozostaje więc niesłychany w polskich warunkach rozmach obrazu zagłady, w którym łatwo się zgubić. To ciąg epizodów bez scalającej wizji.
Opiekun do dziecka
   Producent Michał Kwieciński dał reżyserowi pamiętnik „Zośki”, by pomyślał o filmie. Komasa miał wtedy 24 lata. To cudowne dziecko o wielkich, błękitnych oczach chłonących świat chciało się raczej zabrać do parku i pokazać łabędzie. Na szczęście producent rozpoznał talent i zbierał pieniądze, 24 miliony złotych. Reżyser zaczął realizację w wieku 31 lat, jako dojrzalszy artysta. Niestety, producent tym razem zawiódł. Nie pokazał mapy Europy ze słowami: „Tu leży mały/ wielki kraj między potęgami. To Polska pomiędzy Niemcami a Rosją. Może przetrwać nie siłą, a rozumem. Musisz ukazać powstanie w pełnej panoramie sytuacji geopolitycznej, historycznej, religijnej. A czego nie wiesz, dowiesz się od mądrzejszych. I nie fascynuj się rzezią, bo nie dam ci pieniędzy.” Niestety, Michał Kwieciński pozwolił się artyście oczarować, zamiast go upilnować.
   Zdaniem producenta kolosalny budżet zwróci się przy trzech milionach widzów w kraju. A za granicą? Film jest naturalnym kandydatem do Oskara. Co z tego pojmie Amerykańska Akademia Filmowa? Nie musi rozumieć zawiłości historii u końca drugiej wojny. Wystarczą zrozumiałe losy postaci. Czemu więc główny bohater Stefan znika na ponad pół godziny z fabuły a prowadzenie przejmuje Biedronka? Tego nie rozumiem. Na szczęście Holywood ma zasadę „nikt nic nie wie”, kiedy chodzi o sukces. Może „Miasto ‘44” poruszy Amerykanów świetną inscenizacją i krwawym rozmachem w znakomitych, a to rzeczowych, a to nerwowych zdjęciach Mariana Prokopa.
Zły urok śmierci
   Komasa spędził mnóstwo czasu w Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie narzuca się urok walki, cierpienia, konania. Niech dyrekcja zauważy przy okazji filmu, że wyrządza mimowolnie szkodę narodowej świadomości, obok wielkiej zasługi dla pamięci. Trzeba uzupełnić ekspozycję lokując to beznadziejne zmaganie w dużo szerszej perspektywie. Wystarczy 10 lat gloryfikacji tragedii. Warto odtworzyć wizję Warszawy przedwojennego prezydenta Stefana Starzyńskiego, co nada obrazowi powstania cel twórczy. Akowcy walczyliby o wymarzone miasto, jak również o stare. Nazywano je „Paryżem północy”, więc musiało być piękne. Z nowej ekspozycji może wyjść muzeum Drugiej Rzeczpospolitej, będącej natchnieniem dla IV RP.
   Film kończy panorama płonącej stolicy Polski i przenika w panoramę współczesnej, kwitnącej, do pieśni Niemena „Mam tak samo jak ty miasto swoje a w nim”. Głosi to nadzieję. Warszawa jak Feniks powstała z popiołów. Ale nadszedł dzisiaj trudny czas. Oczami wyobraźni widać także odwrotną projekcję: rozświetlone gmachy znów płoną obracając się w popiół.
   Ten film przeraża lecz także fascynuje. Czy nie zachęca do kolejnego zrywu wbrew rozsądkowi, mimo woli twórcy? Niech ocenią młodzi widzowie. W pewnych warunkach niemal religijny kult powstania może skusić część młodzieży, żeby oszołomić się słuszną walką niż prowadzić życie na kredytach, spłatach, ciułaniu grosza do grosza. Nie potrzeba większości. Wystarczyło 50 tysięcy źle uzbrojonych choć bohaterskich patriotów o najlepszych chęciach, żeby zginęło tu 200 tysięcy cywilnych mieszkańców, 650 tysięcy zostało wypędzonych a miasto zmiażdżone.
   Zawsze będziemy na granicy Wschodu i Zachodu. Anglia podle wystawiła nas „gwarancjami” na cios Trzeciej Rzeszy. Francja oszukała biernością we wrześniu 1939 roku. Sojusznicy zdradzili w 1943 w Teheranie. Jeszcze raz sprzedali później w Jałcie. A kilkanaście dni temu zbyli byle czym na szczycie NATO w Newport. Musimy narzucić sobie spryt, podstęp, przebiegłość wbrew polskiemu etosowi honoru, żeby przetrwać.
Mądrość starych mistrzów
   W odpowiedzi na patos „Kanału” Andrzej Munk nakręcił ironiczą „Eroikę”. Zamiast rozpirzenia Warszawy rozpirzył pierzynę na drągu. Niemieckie kule wściekle walą w wielką poduchę, a biały puch jak dym unosi się w powietrzu. Główny bohater „Dzidziuś” jest cwaniakiem-dekownikiem w kreacji Edwarda Dziewońskiego, aktora z kabaretu. Ową scenę „wojny na pierzynie” otwiera jego chwiejny strumień moczu zza drzewa po pijanej nocy. Umęczony kacem pyta sanitariuszkę przechodzącego oddziału, czy nie ma „kogutka”, proszku na ból głowy. „Taki wstyd!” rzuca mu w twarz oburzony młodzieniec z czerwono-białą opaską na ramieniu.
   To wstyd przed swoimi. A jaki wstyd przed wrogiem! Dzidziuś mocząc nogi w sadzawce ciągnie ostatnie krople z butelki; pustą rzuca za siebie. Wybuch! Widzimy, jak mu za plecami nadjeżdża czołg niemiecki i celuje lufą w polskiego pijaczka. Z czołgu dobywa się charakterystyczny rechot. Dzidziuś jest tak żałosny, że rozbawionym Niemcom nie chce się do niego strzelać, wycofują się. Munk zadrwił tu z chodzenia powstańców na czołgi z butelkami benzyny.
   Przewaga techniczna wroga, ba! cywilizacyjna objawia się Dzidziusiowi na początku filmu. W porywie patrioty ten handlarz przystąpił do oddziału powstańczego. Kryjąc się przed atakiem lotniczym ujrzał za murem paru facetów kręcących pedałami na rowerach stojących w miejscu. A co to? Dowódca wyjaśnia, że napędzają prądnicę elektryczną. Dzidziuś zdejmuje z ramienia biało-czerwoną opaskę i oddaje mu z buziakiem. To nie dla mnie! – powiada i biegnie za linię frontu do Zalesia pod miastem, gdzie ma willę i żonę.
   Ten cwaniak ma polskie serce, więc podejmuje się misji pomiędzy dowództwem powstania a węgierskim wojskiem stojącym w Zalesiu, które chciało nam pomóc. Przedziera się przez front z narażeniem życia, ale pułkownik pociesza, że jeżeli zginie, to każe go odznaczyć odznaczeniem. Misja się nie udaje, Dzidziuś wraca do Zalesia. Lecz po chwili wraca do powstania! Wcale nie z miłości do Polski. Ucieka przed żoną. Puściła się z oficerem Węgrem a po wymarszu kochanka ofiarowuje mężowi natarczywie wdzięki. Polski czyn bohaterski nie zawsze ma wzniosły motyw. Polka nie zawsze jest świętą sanitariuszką. Ta nowela „Eroiki” nosi tytuł „Scherzo alla polacca”.
   Dzidziuś to typ przedsiębiorcy, a nie wojaka. W normalnych warunkach prowadziłby biznes z pożytkiem dla klientów. Dzięki takim ludziom nie popełniliśmy zbiorowego samobójstwa jako naród, powiada Munk i scenarzysta Jerzy Stefan Stawiński.
   Obaj walczą z mitami narodowymi także w drugiej noweli „Ostinato lugubre”, czyli „powtórka ponura”. Fabuła dzieje się w oflagu z polskimi oficerami. Są tu od 1939 roku. Przybywają jeńcy z powstania i widzą, jak działa groteskowy kodeks honorowy. Dawni towarzysze walki nienawidzą się. Morale jeńców podtrzymuje mit por. Zawistowskiego jedynego, któremu udało się uciec, co stanowi obowiązek oficera w niewoli. W rzeczywistości porucznik ukrywa się na strychu. Ledwo utrzymuje go przy życiu dwóch kolegów. To strażnicy honorowej legendy.
   Munk i Stawiński nie negują potrzeby krzepiącego mitu, ale pokazują jako fałsz. Stosują ironię dla ochrony nas przed szaleństwem. Chcieli, żebyśmy nabrali dystansu do tragedii. Niepokoiło ich urzeczenie dumną walką bez szansy zwycięstwa. Patetyczny ton „Kanału” – który napisał też Stawiński – budzi bowiem słodkie marzenie o zgonie pod biało-czerwonym sztandarem, kiedy siedzimy wygodnie w fotelu kinowym. Czy nie zapala nam niebezpiecznej iskry romantycznej wbrew intencji twórców?
   „Kanał” i „Eroica” to niedościgniony wzór filmowej refleksji nad powstaniem. Autor „Miasta ‘44” nawet nie próbował zmierzyć się z Wajdą i Munkiem korzystających z mądrych scenariuszy Stawińskiego, żołnierza AK. Szkoda, bo żyjemy w wolnym kraju, gdy oni tworzyli w niewoli.
Krzyż Pański z Polską
   Siedzę z Janem Komasą w kawiarni na Chmielnej, on nad zieloną herbatą, ja kawą americano. Złota polska jesień, słońce jak we wrześniu 1944 roku w Warszawie. Ulicą sunie dostatni tłum. Ciarki chodzą po plecach, że rozmawiamy w taki sam piękny dzień, w jaki umazany szambem, umęczony Stefan wychodził z Biedronką z kanału na spokojną ulicę wyzwolonego Śródmieścia. Ktoś zrobił im zdjęcie, jakby oboje byli dziwowiskiem. Dla fotografa też nadejdzie czas męki.
   Pytam reżysera, czemu w filmie dał tylko trzy, i to błahe momenty religijne? Bo nie wiedział, jak wiarę ująć „świeckimi” środkami. Szuka, jeszcze nie dojrzał. Zaczyna mówić, że ma bogate życie duchowe. Że czuje, jak rozmawia z Nim (nie używa Imienia). To mu pozwoliło zrobić ten piekielnie trudny film. Z oczarowania wyrywa mi się nietypowe pytanie krytyka w rozmowie z artystą: „Jak panu przychylić nieba?” Odpowiada uśmiechem. I już wiem, że to on może nam przychylić, jeśli postawi sobie taki cel. Realizacja produkcji o największej tragedii narodowej musiała go przeorać. Z cudownego dziecka stał się dojrzalszym artystą. Mówi, że nie chce być grzeczny. Mógłby więc zmierzyć się z odwiecznym pytaniem teologów – skąd zło? Myślę, że wyrasta z Niemena a dorasta do Dostojewskiego. Może zrobiłby adaptację legendy o wielkim inkwizytorze z „Braci Karamazow”? Że gdyby Chrystus wrócił na ziemię, Kościół musiałby Go znów przybić do krzyża. Wzniosły ideał źle pasuje do rzeczywistości.
   To nawet wiąże się z powstaniem. Polska Chrystusem narodów! Odrodzona Warszawa „rusza sumienie świata”! Za wolność waszą i naszą! Car będzie chciał znów ją ukrzyżować. Pomożecie?

Artykuł ukazał się w PlusieMinusie Rzeczospolitej 20 - 21 września 2014.


 

W TVP Kultura występuję w talk show o ideach "Tanie Dranie: Kłopotowski/Moroz komentują świat. Poniedziałki ok. 22.00

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura